poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Impresje o kaukaskich ruletkach

Mniej więcej rok temu doszło do wojny między Gruzją, Osetią a Rosją. Wichry dziejów sprawiły, że część redakcji Monady inwazję gruzińską na Cchinwali obserwowało z góry. Ściślej mówiąc, w noc inwazji znajdowaliśmy się akurat na pokładzie samolotu relacji Moskwa Erewań, którego wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi korytarz powietrzny przebiega nad Osetią.

Co prawda z samego samolotu niewiele dojrzeliśmy. Właściwie nie mieliśmy zielonego pojęcia o toczącej się pod nami wojnie. Nasza uwaga koncentrowała się dantejskich scenach rozgrywających się w samym samolocie (to jednak temat na osobną notkę).

Armenia ulica żywo reagowała na wydarzenia w Osetii. Nic dziwnego, w końcu Gruzja jest północnym sąsiadem Armenii, a wobec małej powierzchni tych krajów, wszystkie działania wojenne Gruzji odbywały się blisko Armenii i jej stolicy. Ormian niepokoiła może nie tyle bliskość wojny, co fakt, że może ona zdestabilizować tzw. sytuację w regionie.

Armenia jest szczególnie zainteresowana utrzymywaniem owej stabilizacji. To małe państewko leży między Turcją a Azerbejdżanem, które najchętniej pozbyłyby się jej i to zapewna jak najszybszymi i najskuteczniejszymi środkami. Jedynym gwarantem istnienia Armenii jest Rosja i dlatego Armienia pozostała właściwie jedynym prawdziwym sojusznikiem Rosji na całym świecie.

Nic dziwnego, że sympatie Ormian nie leżały raczej po stronie Gruzji.

Nasz gospodarz w Erewaniu zorganizował nawet demonstrację pod ambasadą gruzińską (cóż, często znajdujemy się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie). Demonstracja była nieliczna, nielegalna i dość egzotyczna jak na nasz europejski smak. Niemniej cieszyła się wyraźnym poparciem przechodzących obok przechodniów.



W pewnym momencie główny organizator został zaproszony do środka przez gruzińskiego ambasadora. Po godzinie wyszedł i zionąc aromatem Muchazani nieśmiało zapronował: może jutro pójdziemy pod rosyjską ambasadę?.

W trakcie naszego pobytu ze zdumieniem czytaliśmy polskie media i słuchaliśmy relacji z mediów ormiańskich. Wydawało się, że opisują inne wydarzenia. Muszę przyznać, że chociaż ormiańskiej telewizji zdarzało się chlapnąć jakąś ewidentną bzdurę, to jednak w polskich relacjach uderzało pobieżność opisu początku wojny (patrz żale Wiktora Batera sprzed paru dni). Dopiero po paru tygodniach w polskich mediach mainstreamowych można było przeczytać, że to prawdopodobnie Saakaszwili rozpoczął działania wojenne i to jeszcze z dużym przytupem.

Dziennik parę dni temu opisał balladę o kulisach uczestnictwa Kaczyńskiego w wydarzeniach sprzed roku, wraz z dokładnym opisem jego wystąpienia na wiecu w Tbilisi. Z wiecem tym wiąże się zabawna historia. Otóż noc spędzaliśmy wtedy w Stepanakercie, stolicy Górskiego Karabachu - zawiezieni tam dość przypadkiem prze złapanych na stopa Karabachów, z którymi z powodu ogólnego pijaństwa, omal nie zakończyliśmy żywota w przepaści przy drodze do Karabachu (samochód wypadł już z drogi, ale zatrzymał się jeszcze przed uskokiem).

W Górskim Karabachu wojnę czuje się wyraźnie. Co prawda na terenach, po których poruszaliśmy się, wojna skończyła się kilkanaście lat temu, to jednak nie wszystkie szkody wojenne zostały jeszcze naprawione, a Stepanakert jest dość przygnębiającym miastem. Zwłaszcza, jeśli trafia się do niego w nocy i nie może znaleźć miejsca do spania. Nie mogliśmy się dogadać z tubylcami. Gdzieś nas wożono, trafialiśmy w jakieś ciemne zakamarki, w hotelach chcieli niemożebnie dużo kasy. W końcu po długich poszukiwaniach zatrzymaliśmy się u jakiejś kobieciny w obskurwiałym pokoiku na piętrze. Byliśmy trochę przytłoczeni nocną atmosferą Karabachu i czuliśmy się nieswojo. Do czasu kiedy włączyliśmy telewizor. Otóż trafiliśmy właśnie na początek przemówienia Kaczyńskiego na wspomnianym już wiecu w Tbilisi. Po polsku! Okazało się, że to co prawda rosyjski program informacyjny, ale przemówienie leciało akurat na żywo i bez tłumaczenia. Wysłuchaliśmy go w niemym zdumieniu.




Działania Kaczyńskiego nie przysparzały sympatii Polakom w Armenii. Mogliśmy się o tym przekonać na granicy irańsko ormiańskiej parę tygodni później. Pierwsze zdziwienie czekało na nas jeszcze zanim jeszcze doszliśmy do ormiańskiego pogranicznika. Otóż przybysza z Iranu wita w Armenii olbrzymia flaga rosyjska. Ormiańską flagę też wypatrzyliśmy, ale wisiała z boku i była mała. Natomiast rosyjska jest duża i wisi w centralnym miejscu.

Większość pograniczników też wyglądała raczej na Rosjan niż na Ormian. Kiedy zobaczyli polskie paszporty padło pytanie: Nu szto, rakiety razmiestili? (nawiązujące do tarczy antyrakietowej). Granicę udało się przekroczyć dopiero po trzech godzinach. Co prawda z tarczą (nie, nie antyrakietową), ale po długich biurokratycznych bojach, za które dziękować mogliśmy polskiemu rządowi.

Żeby nie wyjść na takich znowu rusofili na deser umieszczamy zdjęcie sprzed paru lat. Część redakcji Monady, Mccheta, arcypop klasztoru Dżwari i jego brat bliźniak z mercedesem. Pierwszy z prawej gruziński generał, podówczas szef gruzińskiej artylerii, którego spotkaliśmy tydzień później wraz z amerykańskimi żołnierzami w Kachetii. Trudno powiedzieć, czy gość rzeczywiście był aż tak wysoko postawiony, ale kiedy jechaliśmy z nim samochodem i zatrzymała nas policja do kontroli, wystarczyło, żeby jego głowa pojawiła się w drzwiach samochodu, żeby policjanci zaczęli dość intensywnie machać rękoma, że możemy jechać. (Jak znaleźliśmy się w towarzystwie popów i artylerzystów? Może kiedyś to opiszemy. Dość rzec, że spędziliśmy wspólnie upojną noc)

piątek, 24 lipca 2009

Z życia Jerzego Buzka: Międzynarodówka Tortowa

Z okazji wyboru Jerzego Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego publikujemy wspomnienie jego spotkania z Międzynarodówką Tortową. Przy okazji zaprezentujemy krótką historię tej grupy (która w rzeczywistości nigdy nie istniała, a była jedynie medialnym hasłem wygodnym przy opisie ataków tortowych).

Była zima 2001 roku. Polską rządziło AWS, z Jerzym Buzkiem na czele rządu. W gmachu głównym Politechniki Wrocławskiej odbyło się jego spotkanie z tzw. młodzieżą studencką. Nieszczęśliwie był to akurat okres wzmożonego działania ruchów kontrkulturowych we Wrocławiu. Trwała wciąż złota era wrocławskich skłotów, grupy anarchistyczne działały wtedy dość prężnie (blokady eksmisji, strajk pielęgniarek w szpitalu Rydgiera). Dość powiedzieć, że klimat w mieście nie sprzyjał bezkonfliktowemu wystąpieniu premiera rządu. Rok wcześniej nawet Placido Domingo nie mógł spokojnie oddać koncertu na wrocławskim Rynku (nieznani sprawcy zakłócali jego koncert przy pomocy rogu).

Spotkanie było co prawda ściśle obstawione przez Biuro Ochrony Rządu. Czy to jednak BOR przysnął, czy to dokonujący ataku El Ducze wykazał się nadspodziewaną zręcznością, dość powiedzieć, że atak się udał:



Na tym nie koniec.

W tych latach pierwsze triumfy święciła Platforma Obywatelska. Wtedy jeszcze wiele osobom kojarzyła się raczej z konserwatyzmem i nielojalnością, niemniej spotkania z trzema tenorami - założycielami PO przyciągały tłumy ludzi złaknionych odmiany po skompromitowanych AWS i UW. Tydzień lub dwa po Buzku do Wrocławia przybyło właśńie owych trzech tenorów, by dać wielki show w Wytwórni Filmów Fabularnych. Przed salą ustawiło się wtedy grupka Pomarańczowej Alternatywy z transparentem Było ciasteczko dla Buzka, znajdzie się i dla Tuska. Ku ich zdzwieniu ciasteczko rzeczywiście się znalazło, choć tort sięgnął jedynie spodni Olechowskiego, a tłum o mało nie zlinczował autorów ataku.



Sława Międzynarodówki Tortowej stała się po tym wydarzeniu tak duża, że kiedy tydzień później do Wrocławia przyjechał ówczesny minister sprawiedliwości, a dzisiejszy prezydent Lech Kaczyński, w walizce miał spakowany przez żonę zapasowy garnitur (zresztą parę lat później w Warszawie Kaczyński jako prezydent miasta dostał jednak tortem).

Międzynarodówka Tortowa oszczędziła przyszłego prezydenta, ale miesiąc później doszło we Wrocławiu do kolejnego ataku. Pewien znany wrocławski poeta, wtedy jeszcze przed debiutem zasadził się na ówczesnego (jak i późniejszego) ministra kultury Kazimierza Ujazdowskiego. Już na etapie planowania doszło do pewnych kłopotów technicznych - Ujazdowski nie był wtedy tak znaną osobą, jak dziś i poeta nie bardzo wiedział jakże on wygląda. Dlatego miał przy sobie wycinek z gazety z jego zdjęciem. Tym razem orężem nie miał być tort, lecz konserwa tyrolska zawinięta w gazetę. Miała zostać rzucona w Ujazdowskiego z okrzykiem Konserwatyści do Tyrolu.

Nawet najbardziej misterny plan może się nie powieść. Po długim oczekiwaniu w rejonie Sukiennic poeta dostrzegł w końcu grupkę VIP'ów. Ruszył do ataku. Zdołał się co prawda przedrzeć przez ochroniarzy. Zdołał nawet wypalić z konserwy. Na linii strzału znalazł się jednak jakiś niepomiernie zdumiony notabl. Na dobitkę było już za późno. Poeta został zatrzymany.

Okazało się, że nieszczęsna ofiara ataku była czeskim konsulem. Podczas przesłuchania na komisariacie w pokoju zgromadziło się wielu policjantów. Nie mogli się nadziwić: Po chuj żeś tego Pepika przypierdolił?. Poeta tłumaczył cierpliwie, że celem miał być ktoś inny. W końcu wyciągnął wycinek ze zdjęciem Ujazdowskiego wskazując: Tego szukałem. Policjanci podawali sobie potem przez chwilę wycinek z rąk do rąk wskazując ze śmiertelnie poważnymi minami zdjęcie Ujazdowskiego i mówiąc Tego szukał.

Krótka i burzliwa historia Międzynarodówki Tortowej miała swój epilog. Pod koniec czerwca 2001 roku do osoby zatrzymanej po ataku na Buzka zadzwonił osobnik podający się za dziennikarza i twierdzący, że ma do przekazania ważne informacje nie na telefon. Zaproponował spotkanie pod pomnikiem papieża na Ostrowie Tumskim.

Na umówione miejsce zamiast dziennikarza przyszło oczywiście dwóch gliniarzy, którzy przekazali Międzynarodówce ultimatum, które w skrócie można przedstawić tak: jeśli ataki tortowe (no i te konserwy) będą się powtarzać, istnienie wrocławskich skłotów będzie zagrożone. Rozmowa została zresztą nagrana na dyktafon (a trzeba powiedzieć, że były to jeszcze te czasy, kiedy o aferze Rywina śniło się tylko Michnikowi). Tak się składa, że redakcja Monady weszła w posiadanie tego nagrania, być może za parę dni uda nam się je zgrać do pliku i zamieśić link w komentarzu.

Ataki rzeczywiście już się nie powtórzyły, chociaż raczej nie z powodu ultimatum. W końcu Międzynarodówka nigdy nie istniała i większość potencjalnych zamachowców nigdy się o nim nie dowiedziała.

środa, 22 lipca 2009

O ubliżaniu, krzyżowaniu i całowaniu

Zarzucano nam, że publikujemy relacje z wypraw w dalekie strony, ślemy reportaże z Iranu i Belgii, a pomijamy wieś polską, która przecież potrafi zachwycić egzotyką nie gorzej niż stepy Persji. W istocie, postaramy się nadrabiać te zaległości. Na początek epizod z ziemi krakowskiej, w której gościliśmy w zeszłym tygodniu, a ściślej mówiąc spod Chrzanowa, gdzieś pomiędzy wadowickimi kremówkami a oświęcimskimi krematoriami.

W miejscowości Kwaczała doszło do następującego spotkania z lokalną ludnością. Kierowaliśmy się właśnie w stronę wąwozów kryjących słynne skamieniałe araukarie, kiedy w naszej rozmowie pojawiło się słowo "SLD", zupełnie zresztą przypadkowo.

Spoczywający nieopodal zdrożony tubylec odebrał to jako jawną prowokację.

- Jakie SLD? Gdzie w Kwaczale jest SLD? - zaczął dopytywać.

- Nie wiemy. Może w lesie? - odpowiedzieliśmy dość niemądrze, ale prawdę mówiąc nie bardzo wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Na szczęście nasza odpowiedź wprawiła tubylca w zadumę.

- No może jeszcze tam się ukryli - powiedział po chwili.

Po paru minutach usłyszeliśmy ponownie jego głos. Zbliżał się do nas szybkim krokiem. Okazało się, że przemyślał naszą odpowiedź dogłębniej i zweryfikował swoje wnioski.

- Pan mi ubliżył. - wysyczał podchodząc. - W Kwaczale nie ma żadnego SLD.

A oto przed jakimi dylematami staje kwaczalski katolicyzm:

 
Posted by Picasa


W sąsiedniej miejscowości znaleźliśmy się nieoczekiwanie na ulicy ks. Karola Wojtyły. Niestety nie zdołaliśmy sprawdzić, czy i w niej jest ulica Jana Pawła II i czy przypadkiem te dwie ulice się nie krzyżują.

Natomiast w pobliskim miasteczku Alwernia odnaleźliśmy następujące urządzenie (prosimy łaskawie zwrócić uwagę na napis na obwodzie koła).

 

wtorek, 21 lipca 2009

Drogi i bezdroża Gazety Wyborczej

Jeszcze parę słów o dzisiejszej awanturze targowej. Historię targowiska skrótowo opisaliśmy w poprzednim poście. Tym razem parę smakowitych cytatów z Gazety Wyborczej.

Wyborcza rozpoczęłą live coverage już od rana. Czytelnicy jej portalu internetowego mogli śledzić wydarzenia spod hali na bieżąco. Żeby czytelnik nie zagubił się w bitewnej zawierusze i broń boże nie zaczął kibicować nie tej stronie barykady, co trzeba, zdawkowe i suche relacje przetykane były co jakiś czas komentarzami Seweryna Blumsteina, który wyrażał swoje uznanie dla polityki pani prezydent Warszawy. Niestety teraz nie mogę ich już odnaleźć. Prawdopodobnie, kiedy sytuacja się wyklarowała, komentarze stały się niepotrzebne.

Relacja Wyborczej nabrała rumieńców, kiedy gruchnęła następująca wieść: na miejscu są kibice Legii. W relacjach TVN24 rzeczywiście można było dostrzeć jednego osobnika z insygniami Legii. Wyborcza chwyciła owego osobnika mocno w garść i już nie puściła:

13.40 Są kibice Legii. Chwycili jedną z barierek, próbują staranować nią wejście, za którym stoi rząd policjantów. Chuliganeria, niektórzy z zakrytymi twarzami, ze znaczkiem Legii na bluzach. Przywieźli własną broń, w tym butelki z wodą i ostre przedmioty. Wspomagają ich młodzi kupcy w kamizelkach odblaskowych. Z okrzykiem "Solidarność!" na ustach...

Chwilami relacja staje się niejasna. Dziennikarz przeprowadza wywiad z niezidentyfikowaną kobietą dramatyzującą. Didaskalia jej odpowiadają i nie bardzo wiadomo, czy wyrażają myśli dziennikarza czy też Głos Rozsądku.
14.00 - Apeluję, by jakiś polityk zajął się nami, bo policja jest przeciwko nam, a warszawiacy są po naszej stronie - mówi jedna z przedstawicielek kupców. Warszawiacy? Ci w maskach, ze znaczkami Legii? Młodzi, z kawałkami bruku w rękach? Kobieta jest roztrzęsiona: - Oni chcą nas zagazować, uśmiercić - dramatyzuje.

Na szczęście o tym, co sądzą prawdziwi warszawiacy, czytelnik Gazety Wyborczej może poczytać na Alert24. Ze strony Wyborczej odsyłają do niego dwa linki: Warszawiacy na Alert24: gigantyczne korki na ulicach i, jeszcze bardziej dosadny Alertowicze: wokół hali KDT kręcą się podpite osiłki.
Justyna poinformowała nas, że ok. godziny 13.45 trwała w najlepsze zadyma pod halą KDT. - Kręcą się podpite osiłki, robi się naprawdę nieprzyjemnie. Widziałam nawet 12-13-latków z zasłoniętymi twarzami, szykujących się do zaczepiania Policji. Akcja ewidentnie wymknęła się spod kontroli - napisała Alertowiczka.

Pan Janusz dodaje - Byłem pod KDT ok. 11. Tłum zebrany wokół wejścia, naprzeciwko funkcjonariuszy Straży Miejskiej, stawał się coraz bardziej agresywny, ewidentnie nakręcany przez grupę bardzo ordynarnych facetów, chyba zawodowych zadymiarzy. Wkroczyła policja. Moim zdaniem sytuacja dojrzewa do rozwiązania siłowego, bo emocje wzięły górę - pisze na Alert24 internauta.


Żywe tarcze, korki, osiłki, zawodowi zadymiarze, pseudokibice, pseudokupcy a wszyscy pijani i ordynarni. Ufff... Chciałbym jakoś celnie spuentować wszystkie te cytaty, ale trudno o celność, gdy dokuczają mdłości.

Gdzie bazary z tamtych lat?

Dzisiaj od rana media żyją starciami warszawskich kupców z ochroną i policją. Hala przy Pałacu Kultury, w której mieściło się targowisko, przeznaczona jest już od dawna do wyburzenia. Zamiast niej ma stanąć stacja metra i centrum sztuki współczesnej. Kupcy od wielu lat targowali się z miastem o nowe miejsce, którego mogliby używać zamiast owej hali, ale z tych czy innych powodów negocjacje zakończyły się fiaskiem. Sprawy toczyły się jak zwykle - sąd, protesty, itp. Dzisiaj wkroczył do hali komornik wraz z ochroną. Kupcy stawili opór. Do akcji wkroczyła więc też policja i zrobiła się z tego całkiem uczciwa zadyma.

Słuchając relacji z Warszawy przypomniało mi się moje ulubione wrocławskie targowisko i jego los.

Wrocław należy do awangardy, jeśli chodzi o walkę z targowiskami. Już parę lat temu zlikwidowano targowisko przy placu Grunwaldzkim: jedno z nielicznych miejsc we Wrocławiu, w których ludzie jeszcze ze sobą rozmawiali. Targowisko raziło gusta estetyczne postępowych wrocławian, stało na przeszkodzie rozwojowi okolicy: w końcu tuż obok powstawał Pasaż Grunwaldzki - bardzo piękna i estetyczna galeria handlowa. Protesty kupców nie były tak zdecydowane, jak te w Warszawie. Dutkiewicz obiecał im bowiem miejsce do targowania przy ul. Jedności Narodowej.



Do dziś żaden bazar przy ul. Jedności Narodowej nie powstał. Nawiasem mówiąc miejsce, w którym był bazar na Grunwaldzkim, też wciąż jest puste.

Jeśli więc nawet warszawscy kupcy byli nieufni w negocjacjach z władzami Warszawy, należy im tylko pogratulować rozsądku.

Parę dni temu byłem w Krakowie. Z zazdrością spoglądałem na targ przy Starym Kleparzu czy na placu Nowym. Babuszkom z akcentem, które sprzedają na Kleparzu ser, Dutkiewicz kazałby spierdalać już dawno temu. Za nieeuropejską estetykę.



Czasami wydaje mi się, że Wrocław staje się bardziej warszawski od Warszawy.